wtorek, 13 sierpnia 2013

Rozdział 4: Duma i honor

    Ithunn siedziała na posłaniu nakrytym futrami i obserwowała, jak Githe z niecierpliwością na twarzy owija bandażem potężne ramię Ingvara. Staruszce trzęsły się dłonie - był to widok, jakiego rudowłosa prawie nigdy nie doświadczyła. Widać było, że jej przybrana matka walczy z gwałtownymi emocjami. Jednak, jak na czarownicę przystało, nie okazywała swoich uczuć.
    - Musimy się spieszyć - wymruczał Ingvar - Nie wiadomo, jak szybko dimgaardczycy tu wrócą. Może za tydzień, a może i szybciej.
    W kącie chaty leżał lniany wór i kilka małych, skórzanych sakiewek. Tam schowali wszystko, co musieli wziąć ze sobą w podróż w nieznane. Ithunn nie mogła uwierzyć, że cały jej dobytek zajmował tak niewiele miejsca. Nie mogła też uwierzyć w to, że oto nagle musi zabrać wszystko i zniknąć - być może na zawsze - z Nordegann, wioski w której spędziła całe swe życie. Z jedynego miejsca w całym królestwie, które znała.
    - Kierujcie się do Kha-Reen - powiedziała Githe, nabijając fajkę. - Tam na pewno nic się wam nie stanie.
    Kha-Reen było miastem-państwem na wschodzie kontynentu, jedyną chyba wolną od dimgaardzkich wpływów plamą na mapie. Miejsce to było bezpiecznym azylem dla każdego, który z jakichś przyczyn musiał uciekać przed ludźmi Dargysa Szalonego, króla Dimgaardu i ojca władającego Thorendor Ganildora. Niestety, droga do Kha-Reen była pełna niebezpieczeństw - nie tylko wrogich rycerzy, ale również wszelkiego rodzaju złodziei i rozbójników. Odkąd dimgaardzki ród zaczął władać dawniej suwerennymi terenami, przestało być bezpiecznie, szczególnie dla magów i czarownic. Niechęć Dargysa i jego syna do ludzi posiadających nadludzkie umiejętności nie miała granic.
    - Dotarcie do celu może być trudne, ale chyba lepsze to niż śmierć z ręki Ganildora - głos Ithunn był mimo wszystko spokojny. - O ile wróci tu sam.
    - Z pewnością tu wróci. Jest dumny i okrutny, będzie chciał w końcu dostać was w swoje ręce.
    Na zewnątrz słońce powoli zbliżało się ku horyzontowi. Niebo robiło się pomarańczowe niczym ogień. Rudowłosa nie przysłuchiwała się rozmowie. Myśli goniły jedna drugą, a drżący niepokój w sercu dawał o sobie znać. Z przygnębieniem zastanawiała się, co przyniesie kolejny dzień. Czy los pozwoli jej uciec do Kha-Reen, czy zatrzyma ją tu i skaże na śmierć?
    - Sądzisz, że dar Ithunn ma coś wspólnego z wcześniejszym przybyciem rycerzy? Że bogowie to zaplanowali? - spytał smętnym głosem Ingvar. Nigdy nie przejmował się zbytnio wolą bogów, żył tak, jak mu się podobało, ostatnie wydarzenia jednak obudziły w nim ciekawość.
    - Nie wydaje mi się. Dar Ithunn jest niezwykły, ale nie pochodzi on od bogów...
    Gęste brwi wojownika uniosły się z zainteresowania. Ithunn przysiadła obok niego i skierowała pytający wzrok na swą opiekunkę.
    - Świat jest wielki, a liczba tajemnic, jakie skrywa, jest niezliczona. Jedną z nich jest twoje pochodzenie, Ithunn. Sądzę że to właśnie z nim powiązane są twoje umiejętności.
    Ithunn pamiętała, jak w dzieciństwie wpadła do ogniska. Nie odniosła wtedy żadnych obrażeń... Płomienie, nawet te śmiertelne, nigdy nie zrobiły jej krzywdy. Wiedziała, że nie jest to normalne, ale odsuwała od siebie tą myśl. Chciała wieść życie na tyle normalne, na ile mogła, będąc wychowanką wiedźmy. Zawsze jednak czuła, że to nie dla niej. Być może to w jej krwi płynął tajemniczy Ogień.
    - Być może Vaneit Wiedźma Ci pomoże. - powiedziała spokojnie Githe. - Vaneit ma wiedzę największą ze wszystkich czarownic. Może ona zrozumie, dlaczego nosisz w sobie ten dar.
    - Dlaczego ten dar dał o sobie znać tak późno? Gdyby Ithunn potrafiła władać płomieniami wcześniej, moglibyśmy pokonać Ganildora zanim stał się tak niebezpieczny! - wtrącił Ingvar, widocznie zniecierpliwiony tajemniczym mamrotaniem staruszki.
    - I na to dostaniecie odpowiedź, gdy nadejdzie odpowiedni czas... - Githe uniosła dłonie w mistycznym geście - Widać nie takie życie jest wam przeznaczone.
    Rudobrody rozgniewał się. Jego potężna pięść uderzyła o drewnianą ścianę. Nie potrafił zrozumieć, dlaczego Githe uparcie twierdziła, że to bogowie wybrali jego i Ithunn do rozegrania swej gry. Świadomość bycia pionkiem wyższych sił sprawiała, że czuł się upokorzony jako wojownik i mężczyzna. Jego wiara w bogów umierała już od dawna, blakła, gdy obserwował co dzieje się z jego krajem. Żaden bóg nie pozwoliłby na coś takiego. A może jednak? Co, jeśli on i młoda czarownica mają tylko odegrać swą rolę, a potem odejść w zapomnienie?
    Nie, tak nie mogło być.

   

    Wiele mil dalej, w skalistych górach Dimgaardu, książe Ganildor klęczał pokornie na zimnym marmurze.
    - Chcesz powiedzieć, mój synu, że pokonała cię czarownica? - głos Dargysa Szalonego, najwyższego monarchy, grzmiał niczym burza. - Że jakiś wieśniak wzniecił bunt i wszystko potoczyło się inaczej, niż planowałeś?
    Ganildor wpatrywał się w podłoże. Palił go wielki wstyd. Paliły też rany, które pozostawiła w nim walka z Ithunn, nie te na twarzy, lecz w duszy. Jego honor na zawsze był splamiony, a jego duma jako syna potężnego Dargysa została zszargana.
    Wiedział, z jaką pogardą patrzy na niego ojciec, którego oczekiwań nie potrafił spełnić. Nie był godny miana księcia, jeśli nie rozprawił się z bandą wieśniaków i czarownicą, do tego tak młodą. Zostać tak upokorzonym przez kobietę, tego Ganildor nie potrafił sobie wybaczyć.
    Mimowolnie dotknął dłonią policzka. Cała jego twarz była poparzona, już nigdy nie będzie wyglądał jak dawniej. Wszyscy usłyszą, co go spotkało, nikt nie będzie szanował przyszłego króla, którego żywcem podpaliła dziewczyna z thorendorskiej wsi. To było gorsze od śmierci - potworna zniewaga, której nie mógł znieść. Wieśniacy nie są istotni, nie raz niszczył już całe osady za jednym razem, ale dziewczyna... Ona musi zginąć z jego ręki. I nie będzie to ani śmierć bezbolesna, ani szybka, nie. Gdyby była zwykłą wiejską czarownicą, nie poświęciłby jej ani minuty ze swego cennego czasu, okazało się jednak być prawdą to, co mówili. Ta ruda wiedźma nie była zwykłym człowiekiem.
    - Dam Ci jeszcze jedną szansę, mój synu. Wiedz jednak, że będzie to ostatnia, jaką dostaniesz. - chłodny głos Dargysa Szalonego niósł się po całej ogromnej komnacie tronowej. Mężczyzna spoglądał z góry na syna i marszczył czoło w gniewie.
    Ganildor powstał z klęczek i spojrzał ojcu w oczy, na tyle bezczelnie, na ile potrafił. Musiał pokazać, na co go stać, jeśli kiedyś chce odziedziczyć wszystko po Dargysie. Musiał dostać tą przeklętą dziewczynę w swoje ręce.
    - Nie zawiodę Cię, ojcze. - powiedział stanowczo i wciąż czując palący wstyd, opuścił salę.

wtorek, 23 lipca 2013

Rozdział 3: Pani płomieni

    Ithunn stała przerażona i obserwowała, jak męskie ciała padają na skrzypiącą podłogę i z odwagą znów podnoszą się do walki. Widziała ogromną przewagę, jaką dimgaardcy rycerze posiadali nad grupą wieśniaków. Pod adresem najeźdźców co chwilę padały soczyste przekleństwa. Twarze nordegańskich mężczyzn wyrażały cały wachlarz emocji – od strachu i gniewu po dumę i upór. Sama Ithunn czuła w sobie podobną mieszankę. Od dziecka potępiała nienawiść jako złe i niszczące uczucie, jednak w końcu zrozumiała, że są sytuacje, w których nie można jej powstrzymać.
    Stojąc twarzą w twarz z dimgaardzkim księciem, Ingvar nie wahał się nawet przez chwilę. Wykorzystał moment, w którym gwardziści usiłowali powstrzymać jego pobratymców i rzucił się na Ganildora. Choć przeciwnik był zwinny i unikał ataków niczym uciekający lis, potężnej pięści udało się go dosięgnąć. Szybko jednak rycerze zorientowali się, że ich władca jest w niebezpieczeństwie i rzucili się w kilku na Ingvara. Wyglądali przy nim, nawet mimo uzbrojenia, jak dzieci. Nie sięgali rudowłosemu nawet do podbródka, a ich ciała w porównaniu z ciałem wojownika zdawały się być wręcz chude. Wygląd Ingvara doskonale odzwierciedlał jego bojowego ducha i siłę. Nie był on może osobą najzwinniejszą i najszybszą, ale jego ciosy potrafiły przeciwnika ogłuszyć i zwalić z nóg. Mało kto potrafił radzić sobie tak dobrze w walce gołymi rękoma.
    - Wasz los i tak jest już przesądzony! - syknął Ganildor. Nikt go jednak nie słuchał. Wszyscy skupiali się na bójce. Dimgaardczyk z lubością zauważył, że kilku wieśniaków jest rannych i nie może walczyć. Dostrzegł też Githe i Ithunn, które skryły się za ławami w kącie karczmy. Rozdrażnił go wyraz twarzy starucy – zamiast przerażenia w jej oczach dostrzegał jedynie dumę i wrogość. Ruda młódka irytowała go równie mocno – choć drżała ze strachu i z niepokojem obserwowała przebieg zdarzeń, w jej oczach, których jasne punkty dostrzegał z drugiego końca sali, lśniła jakaś przekora.  Ganildor od dziecka był pouczany, że wiedźmy mają wiele twarzy. Są słabsze od niego i jego rodu, jednak ich tajemne umiejętności mogą być niebezpieczne. Dlatego każdą należy zabić od razu po odnalezieniu jej. Przemaszerował stanowczym krokiem karczmę, odpychając na boki bijących się mężczyzn. Widział kątem oka, jak jego rycerze niweczą plany walecznych wieśniaków i cieszył się z tego, że czarownice to widzą. Niech wiedzą, że nie umkną sprawiedliwości.

    Ithunn, zaciskając kurczowo pięści, patrzyła na zbliżającego się w ich stronę dimgaardzkiego księcia. Jego przeklęty ród... Jedyne czego przysparzał, to cierpienie i ból wszystkich poddanych, zarówno w Dimgaardzie, jak i w Nordegann. Gdyby tylko znalazł się ktoś, kto wyciąłby wszystkich tych tyranów w pień i przywrócił dawny ład... !
    - Myślicie, że ta garstka wieśniaków was obroni? - Ganildor zwrócił się do Githe. Ku jego zdziwieniu jej twarz nawet nie zmieniła wyrazu. Kobieta zdawała się być twarda jak kamień, ale nie ma takiego człowieka, którego nie można skruszyć. Wiedział, że rudowłosa dziewczyna jest wychowanką staruszki, postanowił więc najpierw zająć się nią. Zbliżył się do Ithunn i szarpnął ją za ramię tak mocno, że upadła na ziemię pod jego stopami. Nie miała odwagi podnieść głowy i spojrzeć mu w oczy. Kopnął ją lekko czubkiem okutego buta.
    - Wstawaj, wiedźmo. - wysyczał – Zmierz się ze swoim przeznaczeniem.
    Dziewczyna jednak ani nie stanęła na nogi, ani nie odezwała się ani słowem. Ganildor chwycił materiał jej sukni i przyciągnął ją do siebie. Tkanina pękła w szwach, odkrywając na ręce dziewczęcia tajemniczy znak. Młody książę, choć wykształcony przez największych dimgaardzkich mędrców, musiał przyznać się przed samym sobą do niewiedzy. Nigdy wcześniej nie widział takiego symbolu. Zresztą, czy można to było w ogóle nazwać symbolem? Przedziwny znak, niczym wąż, wił się wokół ramienia rudowłosej.
    Githe spoglądała poważnym wzrokiem na księcia. Była pewna tego, co przepowiedziała. Bogowie nie mogli się mylić, tak jak i ona sama. Należało z cierpliwością czekać na przełom.
    - Tolfyr, Hitve, trzymajcie dziewczynę, ja zajmę się staruchą! - warknął książę, odpychając Ithunn w stronę dwóch ze swych towarzyszy. Nie złapali oni jednak dziewczyny. Zaśmiali się ordynarnie i pozwolili, by upadła z hukiem na podłogę.
    Ingvar starał się obserwować sytuację swej przyjaciółki i pomagać tym, którzy nadal dzielnie odpierali ataki zbrojnych. Nie wierzył w to co się działo. Czy Githe naprawdę nie miała żadnego sposobu na najeźdźców? Dlaczego Ithunn nie opierała się ich zachowaniu, czemu pozwalała tak sobą pomiatać? Była przecież dumną dziewczyną...
    - Nie myśl, że to Ci się uda, przeklęty psie! - krzyknął, kiedy zobaczył, że jeden z rycerzy zamierza uderzyć młodą czarownicę. Szybko znalazł się tuż obok niego i osłonił Ithunn od ciosu.
    - Za pomoc skazanym na śmierć czekają cię tortury! - zagroził mężczyzna, z niepokojem patrząc w pełne gniewu oczy.
    Nagle jeden z rycerzy, przetaczając się obok brodatego wojownika, zamachnął się i wbił mu sztylet w pierś. Ingvar ryknął niczym niedźwiedź, wyszarpnął z ciała nóż i rzucił się na przeciwnika. Krwi, skapującej na podłogę, było coraz więcej. Zrozumiał, że jeszcze jeden nieodparowany atak przeciwnika i może stać się bezużyteczny.
    W tym samym czasie, w którym Ingvar walczył z machającym sztyletem podwładnym Ganildora, Githe trwała niczym skała. Ganildor wymierzył jej kilka siarczystych policzków i wymienił wszystkie tortury, jakie czekają ją przed śmiercią na stosie. To jednak nie złamało czarownicy. Nie złamał jej też widok Ithunn, półleżącej na podłodze i co chwilę poszarpywanej przez pilnującego ją rycerza. Coraz mocniej czuła to, o czym powiedzieli jej bogowie. Część wieśniaków leżała na ziemi, jęcząc z bólu, a część nadal dzielnie stawiała opór grupie dimgaardzkich zbrojnych. Ich cierpienie nie pójdzie jednak na marne.
     - Zwiążcie ją! - zawołał Ganildor do swoich pobratymców – Starą sam się zajmę, ale młoda może się przydać.
     Dimgaardczycy znów zarechotali obrzydliwie. Ithunn poczuła żelazny uścisk na swym prawym ramieniu. Czuła jednak też coś innego. Coś, co narastało wewnątrz niej niczym gniew, pulsowało, jakby zaraz miało się przebudzić.
   Całą karczmę przeszył mrożący krew w żyłach krzyk dimgaardzkiego rycerza. Wszyscy znieruchomieli i zwrócili wzrok w stronę mężczyzny.
     Leżał na ziemi, a jego ciało trawiły pomarańczowe płomienie.
     Nad nim stała Ithunn i zaciskała pięści. Wyglądała zupełnie normalnie, lecz jej oczy jarzyły się w przerażający sposób.
  - Przeklęta wiedźmo, co zrobiłaś?! - wykrzyknął Ganildor i bez wahania chwycił miecz, przytroczony do pasa. Rzucił się z nim w stronę Ithunn. Dziewczyna ledwo umknęła ostrzu, zadrasnęło ono jedynie jej ramię. Ramię, które oplatał czarny jak węgiel znak.
  Githe uśmiechnęła się pod nosem i zeskoczyła z ławy. Wiedziała, że umiejętności Ithunn nie ograniczają się jedynie do tworzenia płomyczków na koniuszkach palców. Widać Ithunn potrzebowała silnego bodźca, by niezwykła moc obudziła się w niej na dobre. Ithunn nie mogła być zwykłą czarownicą. Była kimś więcej, jednak tylko bogowie mogli wiedzieć kim.
  Żaden z dimgaardczyków nie chciał pomóc swemu panu w złapaniu dziewczyny. Widzieli swojego towarzysza, jak poparzony wije się na ziemi. Widzieli też tę przerażającą dziewczynę, której dłonie wzniecały płomienie z niczego. Przerażenie wygrało z lojalnością i bezczelnością. Nie chcieli skończyć tak samo, jak Tolfyr. Choć wiedzieli, że król skaże ich za to na śmierć, uciekli z karczmy.
  Ganildor widział swych umykających żołnierzy. Ich nielojalność zostanie surowo ukarana, nie uciekną gniewowi jego ojca.

  Ingvar z lękiem spoglądał na dziewczynę, poruszającą się niczym w transie. To, w jaki sposób pokonała mającego ją związać rycerza, przeraziło go. Nigdy nie podejrzewał, że drzemie w niej taka siła, ona sama też pewnie o tym nie wiedziała... Ithunn, tak ceniąca sobie spokój i roztargniona, zmieniła się teraz w bezlitosną panią płomieni.
     Jej głos prawie nie drżał, kiedy przemawiała do przeciwnika, unikając ciosów. W niezwykły sposób nabrała nie tylko kociej zwinności, ale i odwagi.
    Wszyscy w napięciu obserwowali, jak dziewczyna tańczy, omijając ostrze. Widać było, że ma jakiś plan, nikt jednak nie wiedział, co zamierzała zrobić. Niewielu też wierzyło w powodzenie jej zamiarów - szczególnie po tym, kiedy miecz Ganildora rozciął jej biodro. Cios, choć mocny, nie zniechęcił dziewczyny. W splamionej szkarłatem sukni wciąż próbowała zbliżyć się do wroga nie odnosząc śmiertelnych obrażeń, ten jednak co chwilę wymachiwał bronią i odpychał dziewczynę. W końcu udało mu się przewrócić czarownicę.
      W chwili, w której Ganildor podnosił miecz, by zadać jej ostateczny cios, przerażający krzyk rozniósł się po całej okolicy.
        Drobne dłonie czarownicy spoczęły na gładkiej, książęcej twarzy i w jednej chwili zmieniły ją w spaloną skorupę.

środa, 17 lipca 2013

Rozdział 2: Zdrajcy

    Drewniane wrota zaskrzypiały głośno, po czym huknęły, zamykając się gwałtownie. Ithunn wpadła do karczmy cała zdyszana, ze zwichrzonym włosem. Czując na sobie wzrok osób, którym swym nagłym przybyciem przerwała odpoczynek przy kuflu złocistego napoju, skierowała się prosto do siedzącego przy największej ławie potężnego, brodatego mężczyzny, zwanego Ingvarem Wojownikiem.
    Ithunn dostrzegała iskierkę trwogi w przyjaznych oczach Ingvara - czegoś takiego nie widywało się u niego często. Widać domyślał się, że wieści, które przynosi wychowanka czarownicy, nie są dobre.
    - Widziałam rycerzy Ganildora. - powiedziała głosem drżącym niczym liść na wietrze.
    - Co? Już tu dotarli?! - potężny, rudobrody mężczyzna uderzył pięścią w stół, rozlewając piwo.
    - Tak. Widziałam ich znad rzeki.
    Mężczyzna odwrócił się i spojrzał na siedzącą w kącie karczmy staruszkę, na którą Ithunn początkowo nie zwróciła uwagi.
    - Psia krew! - rzucił poirytowany. - Przecież mieli tu być za tydzień!
    Siwowłosa kobieta zapaliła ze spokojem fajkę i wbiła wzrok w Ingvara. W jej oczach jawiła się tak wielka stanowczość, że mężczyzna poczuł się jak skarcone dziecko, mimo że staruszka nie powiedziała ani słowa.
    - Ani się obejrzymy a ten drań spustoszy cały kraj! - wzburzony głos mężczyzny niósł się po całej karczmie.
    Ingvar szukał wzrokiem Ithunn, która pierwsza dostrzegła nadjeżdżających rycerzy. Spostrzegł ją siedzącą w kącie karczmy ze starą Githe.
    Musiał przyznać że stara wiedźma dobrze wychowywała dziewczynę. Ludzie poszeptywali czasem, że czarownica pozwala dziewczynie na zbyt wiele i nic dobrego z tego nie wyniknie, Ingvar był jednak innego zdania. Być może dlatego, że darzył Githe wielkim szacunkiem i wiedział, że nie pozwoliłaby wejść sobie na głowę.
    – Przecież mieli przyjechać dopiero na Święto Dwóch Słońc... - zaczął, ale siwowłosa przerwała mu jednym gestem, po czym w karczmie zaległa cisza. Wszyscy skupili wzrok na staruszce.
    – Nigdy nie podałam dokładnej daty ich przyjazdu. - jej głos był chłodny, zachowywała spokój, jak zawsze w sytuacjach, w których inni skłonni byli do paniki. - Rok w rok wszystko wygląda tak samo, więc czy parę dni robi wam różnicę?
    Chudy mężczyzna, siedzący w kącie sali, wystąpił z cienia i stanął naprzeciwko czarownicy.
    – Mielibyśmy wtedy czas przygotować się lepiej! Kto wie, może w tym roku...
    – Zamierzałeś, jak rozumiem, wystąpić przeciwko nim? - twarz staruszki spochmurniała. Mężczyzna wzruszył ramionami, po czym zwrócił się do zgromadzonych w karczmie osób.
    – Gdybyśmy choć raz spróbowali! Gdybyście choć raz nie siedzieli na tych swoich... - chciał zapewne powiedzieć jeszcze wiele, Githe jednak weszła mu w słowo.
    – Przeceniasz możliwości swoich pobratymców, Dryggu. Czy sądzisz że mielibyście szanse przeciwko kilkunastu uzbrojonym mężczyznom? Pamiętaj, mają miecze, kolczugi, hełmy... A co masz ty? - w tle dało się słyszeć ciche śmiechy. Zapalczywość młodego Drygga znana była każdemu. - Co roku, od dwudziestu lat, przechodzimy przez ten zbójecki proces, ale czy myślicie że tak będzie zawsze? Nie, bogowie mają nas w swojej opiece!
    Githe stała na środku sali z rękoma wzniesionymi w górę i obserwowała milczących mężczyzn.
    Zza wrót karczmy zaczęły dochodzić coraz głośniejsze krzyki i tętent kopyt. Wszyscy zamarli.
    - Bogowie nie pozostawią nas samych!
    Wrota otworzyły się z impetem i do karczmy wpadła grupa mężczyzn. Spod blaszanych hełmów nie było widać ich twarzy,  lecz każdy w gospodzie wiedział, z kim ma do czynienia. Ciemne zdobienia na półpancerzach i podszyte szkarłatem peleryny...  Ci sami wojownicy najeżdżali wszystkie pobliskie wsi co roku, lecz do tej pory zdarzało się to jedynie przed świętem Dwóch Słońc.
    Ingvar dostrzegł Ithunn, wynurzającą się z kąta karczmy. Ciekawskim, choć przestraszonym wzrokiem spoglądała na rycerzy, którzy z nieznanych przyczyn najechali ich wioskę wcześniej niż zwykle.
    Jeden ze zbrojnych ściągnął powoli połyskujący hełm. Przybrudzoną zbroję nakryły długie, wijące się niczym węże czarne włosy, a ciemne jak nocne niebo oczy zalśniły niebezpiecznie.
    Kilku mężczyzn mruknęło ze zdziwieniem, a Ithunn nie mogąc powstrzymać narastającej ciekawości wychynęła ze swego kąta jeszcze bardziej, wciąż jednak trzymając się w bezpiecznej odległości od wojowników. Nie mogła uwierzyć własnym oczom - sam książe Ganildor przybył do ich wsi! To oznaczało, że sprawa naprawdę była najwyższej wagi.
    - Zapewne zastanawia was, co robimy tu tak wcześnie? - spytał monarcha chłodnym głosem. Nikt nie odpowiedział. Czarnowłosy zmierzył wzrokiem wszystkich mężczyzn, stojących najbliżej niego, jakby oceniał ich możliwości bojowe.
    - Nawet nie próbujcie się sprzeciwiać, bo skończy się to dla was tak samo, jak dla Brucke! - warknął jeden z żołnierzy księcia, ostrzegawczo zaciskając dłoń na rękojeści miecza, przytroczonego do pasa. Brucke było wioską leżącą niegdyś w pobliżu Nordegann. Niestety, kilka lat temu jej mieszkańcy postanowili zbuntować się przeciwko dimgaardzkim władcom-uzurpatorom. Wieś zniknęła z powierzchni ziemi, a wraz z nią - jej mieszkańcy.
    Ithunn nie mogła nie zauważyć, jak młody Drygg usiłuje cichaczem wymknąć się z karczmy, przesuwając się pod ścianą. W którymś momencie, rozglądając się, napotkał wzrok rudowłosej i dziewczyna z zaskoczeniem stwierdziła, że mężczyzna wygląda nie na przestraszonego, a bardziej zasmuconego. Poczuła ucisk w żołądku. Powoli zaczynała domyślać się powodu wizyty królewskich wojowników w Nordegann. Wszelkie wątpliwości opuściły ją już po chwili, gdy w sali rozległ się niezwykle życzliwy głos księcia:
    - Podejdź tu, młody Dryggu.
    Mężczyzna zadrżał i podjął ostatnią, desperacką próbę wydostania się z karczmy. Gwardziści książęcy złapali go jednak za ramiona i postawili obok swego zwierzchnika.
    - A więc tak, mamy zdrajcę! - Ingvar nie wytrzymał napięcia i podniósł się ze swego miejsca, wywracając przy okazji wszystkie naczynia na ławie. Ithunn obawiała się reakcji księcia - ten jednak uśmiechnął się jedynie. Był to aczkolwiek najbardziej szyderczy grymas, jaki w życiu widziała.
    - Nie tylko. - władca zaśmiał się cynicznie - Macie tu również dwie czarownice, prawda?
    Wszyscy wieśniacy, jak jeden mąż, milczeli. Tylko zdrajca Drygg, otoczony rycerzami, podszepnął coś władcy. Trząsł się przy tym jak liść na wietrze.
    Oj, Dryggu, twoje dni w tej wsi są już policzone... - pomyślała ze smutkiem Ithunn. Nigdy nie przypuszczała nawet, że któryś z dobrodusznych i przyjaznych wieśniaków odpłaci się w taki sposób za udzielaną mu pomoc. Przecież to ona i Githe uratowały Drygga zeszłej zimy, gdy mało nie zamarzł!
    Książe nagle znieruchomiał. Przez dłuższą chwilę przypatrywał się zgromadzonym wieśniakom, po czym spojrzał na Ithunn, wciąż skrytą w cieniu.
    - Podejdź tu, dziewczyno. - zażądał stanowczo. Nikt nie sprzeciwiał się władcom, wychowanka czarownicy była jednak jak sparaliżowana i nawet gdyby chciała, nie wykonałaby polecenia. W końcu jednak ktoś z tłumu wypchnął ją na środek sali, szepcząc coś o "ratowaniu wioski". Kolejny zdrajca, czy tylko zdesperowany wieśniak?
    - Nie wyglądasz nawet źle. I zdaje się, lubisz męskie towarzystwo. - zaśmiał się czarnowłosy, a dimgaardcy rycerze zarechotali. - Jesteś tą młodszą czarownicą, prawda?
    Ithunn zaklęła w myślach. Choć na zewnątrz wciąż drżała ze strachu o swoje życie, w duszy gotowała się już na walkę z wrogiem. Za wszelką cenę musiała wydostać się z opresji, a niezwykła umiejętność, z jaką się urodziła, mogła jej w tym tylko pomóc. Poczuła jednak stalowy uścisk dłoni Ganildora wokół nadgarstka.
    Ingvar poczerwieniał ze złości jeszcze bardziej. Rudowłosa była dla niego zawsze niczym młodsza siostra, teraz jednak wpadła w wielkie kłopoty.
    Książe zbliżył swą trójkątną twarz do twarzy Ithunn. Chciał coś powiedzieć, przerwał mu jednak grzmiący jak burza głos Ingvara Wojownika.
    - Zostaw ją w spokoju! - mężczyzna ostrzegawczo skierował swą pięść w stronę rycerzy. Ci jednak zaśmiali się jedynie i kiwnęli głowami do swego władcy. Ten jednym gestem dał im przyzwolenie na to, na co czekali cały czas.
    - Starą wiedźmę też zaraz dopadniemy. - warknął jeden z rycerzy, zbliżając się do Githe. Kilku mężczyzn z wioski otoczyło ją jednak zwartym murem potężnych ciał.
    - Wasz sprzeciw i tak niczego nie zmieni. Jeśli nie wydacie nam ich po dobroci, wszyscy zginiecie.
    Ithunn skierowała wzrok swoich bystrych oczu na swego przyjaciela. Dłonie Ingvara drżały - jednak nie ze strachu. Zazwyczaj działo się tak, gdy mężczyzna ledwo powstrzymywał się od rzucenia w wir bójki. Nie mógł jednak zdziałać wiele przeciwko grupie uzbrojonych rycerzy.
    Ganildor bawił się świetnie, grając na emocjach podległych mu wieśniaków, którym w mgnieniu oka mógł odebrać wszystko. Sprawiało mu przyjemność demonstrowanie własnej przewagi i z każdą kolejną minutą okazywał swą wyższość coraz bardziej.
    W którymś momencie jednak Ingvar nie wytrzymał.

środa, 10 lipca 2013

Rozdział 1: Ithunn Czarownica

Złota tarcza słońca wspinała się leniwie po błękitnym niebie. Blady blask roztaczał się powoli nad zielonymi polami i łąkami. Jasne pasma światła przesuwały się ukosem po ziemi, a ptactwo, zbudzone ze snu, poczynało zrywać się z gniazd z radosnym świergotem. Wiatr trącał gałęzie, wprawiając liście w spokojny szelest - las na skraju królestwa Thorendor szeptał niczym starzec, kreślący swym głosem niezwykłą historię.
Nordegann, niewielka osada ulokowana w pobliżu srebrzystej rzeki, budziła się do życia. Zaczynały już skrzypieć bierwionowe wrota, rozlegało się coraz głośniejsze rżenie koni i pierwsze, poranne rozmowy mieszkańców wsi.
Z głębi jednej z drewnianych chat wyłoniła się młoda, niewielkiego wzrostu kobieta. Przecierając co chwilę zaspane oczy, rozglądała się zaciekawiona po okolicy.
Dzieci kowala, jak co dzień, od świtu biegały po wsi, pełne energii i chęci życia. Mimo że hałas, jakiego narobiły, przebiegając obok jej domu skutecznie wybudził ją ze spokojnego snu, nie potrafiła się na nie gniewać. Musiała przyznać przed samą sobą, że zazdrościła im nieco tej beztroski, którą mogły się cieszyć.
Przeciągnęła się po kociemu. Czuła się zupełnie zdrętwiała i ospała, co zresztą było w pełni zrozumiałe, w końcu nie spała prawie całą noc. Mimo że położyła się niedługo po zachodzie słońca, sen nie nadchodził przez wiele godzin. Prawie do rana kręciła się na swym posłaniu, coraz bardziej zmęczona i zdenerwowana. Dręczyło ją jakieś złe przeczucie, coś w głębi jej duszy ostrzegało przed zbliżającym się niebezpieczeństwem. Nie można chyba jednak każdej chwili niepokoju interpretować jako znaku, po części zrzuciła więc swój lęk na karb ogólnego przemęczenia.
Skierowała się powolnym krokiem w stronę zwalonego pnia, leżącego w cieniu chaty i rozsiadła się na nim wygodnie. Bez skrępowania podciągnęła suknię nad kolana i wystawiła blade łydki na słońce. Normalnie dziewczętom w jej wieku nie wypadało pokazywać gołych nóg, ale Ithunn – bo tak brzmiało jej imię – w przeciwieństwie do swych rówieśniczek nie miała dzieci ani nie była nawet zamężna, co oznaczało brak skrępowania konwenansami. Niestety, wobec tego w świetle prawa Ithunn nadal była dzieckiem. Starsze wieśniaczki zjadliwie przypominały Ithunn przy każdej okazji, że jest gorszą partią niż ich córki i wnuczki.
Nie chodziło wcale o majątek, bo nikt we wsi nie był bogaczem, ani o urodę, gdyż dziewczyny nie można było nazwać szpetną. Jedynym defektem, który wyraźnie rzucał się w oczy było czarne znamię, które na wzór gałęzi oplatało lewą rękę dziewczyny od barku po same palce. Wszystko sprowadzało się do rzeczy, której nikt zmienić nie mógł - Ithunn była wychowanką czarownicy.
   Gdyby nie wysoki, wesoły głos, który boleśnie zadźwięczał jej w uszach, Ithunn na dobre wpadłaby w zadumę. Za płotem, otaczającym zagrodę czarownic, stała najstarsza córka kowala i uśmiechała się do rudowłosej. Dzierżyła w rękach ogromną balię, Ithunn domyśliła się więc, że zapewne wraca znad rzeki ze świeżo upranymi ubraniami.
     Chwilę później przywitała się z Ithunn wioskowa tkaczka Urda. Ona również wydawała się rozpoczynać ten dzień jak każdy inny. Tak samo karczmarz i jego syn, którzy przeszli wzdłuż jej płotu kilka razy, tocząc beczki z winem do swej gospody.
    Na wszystkich bogów, jak oni wszyscy mogą być tacy beztroscy? Przecież wiadomo, jaki dziś jest dzień. Spychanie tej świadomości na bok przez cały poranek w niczym im nie pomoże. Kiedy znów nadejdzie niebezpieczeństwo, skulą się jak przerażone zwierzęta i będą szukać spokoju w cieniu swych chat. 
     Ithunn wiele razy otwarcie mówiła wieśniakom, że uważa ich zachowanie za zwykłe tchórzostwo, musiała jednak przyznać że sama również nie odznaczała się zbyt wielką odwagą. Rok w rok, gdy nadchodził ten dzień, wraz ze swą opiekunką kryła się w jednym z wielu ciemnych kątów karczmy. Szło jej to zazwyczaj na tyle dobrze, że nikt nie dostrzegł nawet jej obecności.
   Dziewczyna wstała z pnia i otrzepała suknię. Uznała, że nie może patrzeć na zachowanie ludzi i postanowiła wybrać się w jakieś bardziej wyludnione miejsce.


Niedługi czas później była już nad rzeką. Zsunęła trzewiki ze swych smukłych stóp i przysiadła na wielkim kamieniu, do połowy zanurzonym w wodzie. Oddychała spokojnie, powietrze było przyjemnie chłodne, niósł się w nim zapach rosnących na wzgórzach ziół, szumiącej rzeki i jesiennej trawy. Wiatr szeleścił cicho w koronach drzew, rosnących po drugiej stronie brzegu. W oddali majaczyła ciemna plama dzikiego boru. Las Przeklętych, niezwykle duży i niebezpieczny, był granicą między Południowym Królestwem, Thorendor, a wrogo nastawionym Dimgaardem, zwanym Krainą Północną. Choć obydwa królestwa rządzone były przez ten sam ród, jedno przez ojca, drugie przez syna, ich mieszkańcy trwali skłóceni ze sobą od wieków. Było to głęboko zakorzenione w ich świadomości, z pokolenia na pokolenie przekazywano wzajemną nienawiść. Graniczny las był jedynym neutralnym terenem, mało kto jednak zagłębiał się między drzewa. Nikt, kto tam wkroczył, nie wychodził stamtąd cało. Mówiono o mrocznych siłach, rządzących Lasem Przeklętych, mówiono o leśnych elfach, strzegących swego terenu przed obcymi nacjami z północy i południa. Teorii na temat niebezpieczeństw lasu było tak wiele, jak wielu było ludzi, którzy kiedykolwiek o lesie usłyszeli. Ithunn sama nie wiedziała, co myśleć, wiedziała jednak, że jej stopa stanowczo tam nie postanie.
Mimo tak przerażającego sąsiedztwa, okolica była niezwykle piękna i pozwalała Ithunn na odprężenie się i zatopienie w myślach. We wsi panowało wszechogarniające zamieszanie, wszystko z powodu zbliżającego się Święta Dwóch Słońc, wyznaczającego początek jesieni. Ludzie biegali z miejsca na miejsce, szykując się do nadchodzących ceremonii. Choć do samego święta pozostało jeszcze kilka dni, wieśniacy nie odpoczywali. W Nordegann nie było absolutnie warunków do skupienia się nad niczym. Wszystko przez święto, narzucone zresztą przez despotycznego króla.
Święto Dwóch Słońc, wyznaczające początek jesieni - znak, że nadchodzi kolejna rocznica jej narodzin. Rozpocznie się dwudziesty pierwszy rok jej stąpania po tym świecie. Zazwyczaj dziewczęta w tym wieku wychodziły już za mąż, czasem zakładały już rodziny i rodziły dzieci, jej życie jednak wyglądało inaczej, czy tego chciała, czy nie.
Ithunn przyszła na świat jako córka wracającego z wyprawy wojennej rycerza Ragnara oraz jego świeżo upieczonej, brzemiennej małżonki. Zatrzymali się oni dziewiętnaście lat temu w Nordegańskiej karczmie i tam kobieta przedwcześnie powiła córkę. Zmarła, niestety, tuż po porodzie. Zrozpaczony po utracie ukochanej Ragnar zamknął się w sobie i pozostał w Nordegann, gdzie przyjęto go serdecznie, współczując ogromnej straty. Żył jeszcze kilka dni, w końcu jednak zamknął oczy na zawsze, nie wiadomo czy z żalu, czy przez zaniedbane wojenne rany. Niemowlęciem, które podróżni pozostawili same na świecie, nikt nie mógł się zaopiekować. Wszystkie kobiety w wiosce miały już gromadkę dzieci na głowie, żadnej nie było spieszno do opieki nad następnym. W końcu jednak nad dziewczynką ulitowała się stara czarownica, Githe. Wychowała ją wedle swych własnych zasad, przez wiele lat przekazując jej wiedzę, której nie otrzymałaby pod opieką nikogo innego.
Odkąd piętnaście lat temu na tron Thorendor, zabijając prawowitego króla, wstąpił syn Dimgaardzkiego władcy, magia we wszelakiej formie została zakazana. Ithunn nie martwiła się o to zbytnio, któż bowiem odnalazłby ją i Githe w tej małej wsi na obrzeżach kraju? Słyszała o tym że w stolicy prowadzono prawdziwe polowania na magów. Ludzie mówili że to przez obawy rodu królewskiego, któremu przepowiedziano niegdyś, że magia splami ich honor i zatruje krew. Przepowiednia zaczęła spełniać się wiele lat temu, gdy jeden z władców z Dimgaardzkiego rodu przy pomocy magii chciał osiągnąć rzeczy niedostępne dla istot śmiertelnych. Jego ród został przeklęty na zawsze. Wtedy właśnie rozpoczęła się nienawiść Dimgaardczyków do magii we wszelakiej postaci i gdy tylko zdobyli Thorendor, wprowadzili tam swe zasady.
Githe nie ukrywała przed nikim swych zdolności – ufała Nordegańczykom, prawie wszystkich znała od dziecka, wielu pomagała przyjść na świat, wielu uratowała od zejścia z niego. Mieszkańcy wsi darzyli ją ogromnym szacunkiem, była dla nich ważna tak samo jak starszyzna osady. Takim samym szacunkiem zaczynali darzyć Ithunn, która z roku na rok coraz bardziej angażowała się w działania Githe – wykorzystywała to, czego nauczyła ją stara czarownica, do pomocy ludziom. Jednak i ona, i Githe wiedziały o tym, że tworzenie eliksirów i zabawy z zaklęciami, to nie wszystko, co Ithunn potrafi. Niezwykłą zdolność, z którą dziewczyna przyszła na świat, jako jedyną należało starannie ukrywać – mogła bowiem sprowadzić prawdziwe niebezpieczeństwo, nie tylko na Ithunn, ale i na całą wieś.
Wszystko zaczęło się gdy podczas jednego z wielu w Nordegańskim kalendarzu świąt kilkuletnia Ithunn tańczyła wokół ogniska. Wystarczyła krótka chwila nieuwagi ze strony dorosłych, by dziewczynka niebezpiecznie zbliżyła się do trzaskających płomieni. Opowiadano później, że gdy sukienka zaczęła płonąć na niej żywym ogniem, mała Ithunn nie uroniła ani łzy.
Zachmurzyła się. Jej myśli stanowczo nie powinny zbaczać w tym kierunku, powinna dziś odpocząć, miała przecież ciężką noc.
Zanurzyła stopy w chłodnej wodzie i odchyliła głowę do tyłu. Przymknęła oczy, czując przyjemny powiew wiatru we włosach. W miarę upływu czasu coraz łatwiej przychodziło jej odrywanie się od dręczących ją codziennie przemyśleń. Błogi stan, jakim było specyficzne oczyszczenie głowy z wszystkich czarnych myśli, był dla młodej czarownicy czymś bardzo cennym. Nieczęsto miała chwilę na to, by móc się odprężyć, we wsi ona i jej opiekunka były wciąż do czegoś potrzebne, a jeśli jakiegoś dnia ludzie mogli obejść się bez nich, Githe zaprzęgała swą wychowankę do zbierania roślin na susze i eliksiry, do pilnowania magicznych wywarów i czytania spisanych przez nią pergaminów, zawierających wiedzę tajemną.
Również i tym razem nie było dziewczynie dane zaznać spokoju – gdy tylko na dobre się wyciszyła, tuż nad jej głową rozległ się przeraźliwy ptasi skrzek. Było to dla Ithunn oczywistą oznaką tego, że zbliża się coś, na co powinna zwrócić uwagę. Ravn, jastrząb Githe, krążył kilka metrów nad jej głową, nie przestając krzyczeć. Dziewczyna przez krótką chwilę wpatrywała się w niego, zastanawiając się z jaką wiadomością przychodzi, w końcu jednak ptak odleciał na północ. Ithunn skierowała wzrok na odległe wzgórza po drugiej stronie rzeki, w stronę których pokierował się Ravn. Na horyzoncie, w złotym blasku słońca wyraźnie rysowały się sylwetki konnych jeźdźców. Najpierw jednego, potem trzech kolejnych, w końcu następnych pięciu. Dostrzec można było połyskujące zbroje i długie, falujące z wiatrem peleryny. Nie zbliżali się, być może więc napotkali na swej drodze jakąś przeszkodę i zmuszeni byli się zatrzymać.
Czarownica zamarła. Rycerze zbliżający się do Nordegann? Teraz? Przecież przyjeżdżali tylko w miesięcznice Święta Dwóch Słońc, by zbierać daninę, co zatem sprowadzało ich do wsi tak wcześnie? Sprawa musiała być poważna.
Nie zastanawiając się długo zeskoczyła z kamienia, nie zważając nawet na to, że zmoczy suknię. Szybkim krokiem, biegiem niemal, podążyła do wsi, nie zważając nawet na pozostawione nad brzegiem rzeki trzewiki.