środa, 10 lipca 2013

Rozdział 1: Ithunn Czarownica

Złota tarcza słońca wspinała się leniwie po błękitnym niebie. Blady blask roztaczał się powoli nad zielonymi polami i łąkami. Jasne pasma światła przesuwały się ukosem po ziemi, a ptactwo, zbudzone ze snu, poczynało zrywać się z gniazd z radosnym świergotem. Wiatr trącał gałęzie, wprawiając liście w spokojny szelest - las na skraju królestwa Thorendor szeptał niczym starzec, kreślący swym głosem niezwykłą historię.
Nordegann, niewielka osada ulokowana w pobliżu srebrzystej rzeki, budziła się do życia. Zaczynały już skrzypieć bierwionowe wrota, rozlegało się coraz głośniejsze rżenie koni i pierwsze, poranne rozmowy mieszkańców wsi.
Z głębi jednej z drewnianych chat wyłoniła się młoda, niewielkiego wzrostu kobieta. Przecierając co chwilę zaspane oczy, rozglądała się zaciekawiona po okolicy.
Dzieci kowala, jak co dzień, od świtu biegały po wsi, pełne energii i chęci życia. Mimo że hałas, jakiego narobiły, przebiegając obok jej domu skutecznie wybudził ją ze spokojnego snu, nie potrafiła się na nie gniewać. Musiała przyznać przed samą sobą, że zazdrościła im nieco tej beztroski, którą mogły się cieszyć.
Przeciągnęła się po kociemu. Czuła się zupełnie zdrętwiała i ospała, co zresztą było w pełni zrozumiałe, w końcu nie spała prawie całą noc. Mimo że położyła się niedługo po zachodzie słońca, sen nie nadchodził przez wiele godzin. Prawie do rana kręciła się na swym posłaniu, coraz bardziej zmęczona i zdenerwowana. Dręczyło ją jakieś złe przeczucie, coś w głębi jej duszy ostrzegało przed zbliżającym się niebezpieczeństwem. Nie można chyba jednak każdej chwili niepokoju interpretować jako znaku, po części zrzuciła więc swój lęk na karb ogólnego przemęczenia.
Skierowała się powolnym krokiem w stronę zwalonego pnia, leżącego w cieniu chaty i rozsiadła się na nim wygodnie. Bez skrępowania podciągnęła suknię nad kolana i wystawiła blade łydki na słońce. Normalnie dziewczętom w jej wieku nie wypadało pokazywać gołych nóg, ale Ithunn – bo tak brzmiało jej imię – w przeciwieństwie do swych rówieśniczek nie miała dzieci ani nie była nawet zamężna, co oznaczało brak skrępowania konwenansami. Niestety, wobec tego w świetle prawa Ithunn nadal była dzieckiem. Starsze wieśniaczki zjadliwie przypominały Ithunn przy każdej okazji, że jest gorszą partią niż ich córki i wnuczki.
Nie chodziło wcale o majątek, bo nikt we wsi nie był bogaczem, ani o urodę, gdyż dziewczyny nie można było nazwać szpetną. Jedynym defektem, który wyraźnie rzucał się w oczy było czarne znamię, które na wzór gałęzi oplatało lewą rękę dziewczyny od barku po same palce. Wszystko sprowadzało się do rzeczy, której nikt zmienić nie mógł - Ithunn była wychowanką czarownicy.
   Gdyby nie wysoki, wesoły głos, który boleśnie zadźwięczał jej w uszach, Ithunn na dobre wpadłaby w zadumę. Za płotem, otaczającym zagrodę czarownic, stała najstarsza córka kowala i uśmiechała się do rudowłosej. Dzierżyła w rękach ogromną balię, Ithunn domyśliła się więc, że zapewne wraca znad rzeki ze świeżo upranymi ubraniami.
     Chwilę później przywitała się z Ithunn wioskowa tkaczka Urda. Ona również wydawała się rozpoczynać ten dzień jak każdy inny. Tak samo karczmarz i jego syn, którzy przeszli wzdłuż jej płotu kilka razy, tocząc beczki z winem do swej gospody.
    Na wszystkich bogów, jak oni wszyscy mogą być tacy beztroscy? Przecież wiadomo, jaki dziś jest dzień. Spychanie tej świadomości na bok przez cały poranek w niczym im nie pomoże. Kiedy znów nadejdzie niebezpieczeństwo, skulą się jak przerażone zwierzęta i będą szukać spokoju w cieniu swych chat. 
     Ithunn wiele razy otwarcie mówiła wieśniakom, że uważa ich zachowanie za zwykłe tchórzostwo, musiała jednak przyznać że sama również nie odznaczała się zbyt wielką odwagą. Rok w rok, gdy nadchodził ten dzień, wraz ze swą opiekunką kryła się w jednym z wielu ciemnych kątów karczmy. Szło jej to zazwyczaj na tyle dobrze, że nikt nie dostrzegł nawet jej obecności.
   Dziewczyna wstała z pnia i otrzepała suknię. Uznała, że nie może patrzeć na zachowanie ludzi i postanowiła wybrać się w jakieś bardziej wyludnione miejsce.


Niedługi czas później była już nad rzeką. Zsunęła trzewiki ze swych smukłych stóp i przysiadła na wielkim kamieniu, do połowy zanurzonym w wodzie. Oddychała spokojnie, powietrze było przyjemnie chłodne, niósł się w nim zapach rosnących na wzgórzach ziół, szumiącej rzeki i jesiennej trawy. Wiatr szeleścił cicho w koronach drzew, rosnących po drugiej stronie brzegu. W oddali majaczyła ciemna plama dzikiego boru. Las Przeklętych, niezwykle duży i niebezpieczny, był granicą między Południowym Królestwem, Thorendor, a wrogo nastawionym Dimgaardem, zwanym Krainą Północną. Choć obydwa królestwa rządzone były przez ten sam ród, jedno przez ojca, drugie przez syna, ich mieszkańcy trwali skłóceni ze sobą od wieków. Było to głęboko zakorzenione w ich świadomości, z pokolenia na pokolenie przekazywano wzajemną nienawiść. Graniczny las był jedynym neutralnym terenem, mało kto jednak zagłębiał się między drzewa. Nikt, kto tam wkroczył, nie wychodził stamtąd cało. Mówiono o mrocznych siłach, rządzących Lasem Przeklętych, mówiono o leśnych elfach, strzegących swego terenu przed obcymi nacjami z północy i południa. Teorii na temat niebezpieczeństw lasu było tak wiele, jak wielu było ludzi, którzy kiedykolwiek o lesie usłyszeli. Ithunn sama nie wiedziała, co myśleć, wiedziała jednak, że jej stopa stanowczo tam nie postanie.
Mimo tak przerażającego sąsiedztwa, okolica była niezwykle piękna i pozwalała Ithunn na odprężenie się i zatopienie w myślach. We wsi panowało wszechogarniające zamieszanie, wszystko z powodu zbliżającego się Święta Dwóch Słońc, wyznaczającego początek jesieni. Ludzie biegali z miejsca na miejsce, szykując się do nadchodzących ceremonii. Choć do samego święta pozostało jeszcze kilka dni, wieśniacy nie odpoczywali. W Nordegann nie było absolutnie warunków do skupienia się nad niczym. Wszystko przez święto, narzucone zresztą przez despotycznego króla.
Święto Dwóch Słońc, wyznaczające początek jesieni - znak, że nadchodzi kolejna rocznica jej narodzin. Rozpocznie się dwudziesty pierwszy rok jej stąpania po tym świecie. Zazwyczaj dziewczęta w tym wieku wychodziły już za mąż, czasem zakładały już rodziny i rodziły dzieci, jej życie jednak wyglądało inaczej, czy tego chciała, czy nie.
Ithunn przyszła na świat jako córka wracającego z wyprawy wojennej rycerza Ragnara oraz jego świeżo upieczonej, brzemiennej małżonki. Zatrzymali się oni dziewiętnaście lat temu w Nordegańskiej karczmie i tam kobieta przedwcześnie powiła córkę. Zmarła, niestety, tuż po porodzie. Zrozpaczony po utracie ukochanej Ragnar zamknął się w sobie i pozostał w Nordegann, gdzie przyjęto go serdecznie, współczując ogromnej straty. Żył jeszcze kilka dni, w końcu jednak zamknął oczy na zawsze, nie wiadomo czy z żalu, czy przez zaniedbane wojenne rany. Niemowlęciem, które podróżni pozostawili same na świecie, nikt nie mógł się zaopiekować. Wszystkie kobiety w wiosce miały już gromadkę dzieci na głowie, żadnej nie było spieszno do opieki nad następnym. W końcu jednak nad dziewczynką ulitowała się stara czarownica, Githe. Wychowała ją wedle swych własnych zasad, przez wiele lat przekazując jej wiedzę, której nie otrzymałaby pod opieką nikogo innego.
Odkąd piętnaście lat temu na tron Thorendor, zabijając prawowitego króla, wstąpił syn Dimgaardzkiego władcy, magia we wszelakiej formie została zakazana. Ithunn nie martwiła się o to zbytnio, któż bowiem odnalazłby ją i Githe w tej małej wsi na obrzeżach kraju? Słyszała o tym że w stolicy prowadzono prawdziwe polowania na magów. Ludzie mówili że to przez obawy rodu królewskiego, któremu przepowiedziano niegdyś, że magia splami ich honor i zatruje krew. Przepowiednia zaczęła spełniać się wiele lat temu, gdy jeden z władców z Dimgaardzkiego rodu przy pomocy magii chciał osiągnąć rzeczy niedostępne dla istot śmiertelnych. Jego ród został przeklęty na zawsze. Wtedy właśnie rozpoczęła się nienawiść Dimgaardczyków do magii we wszelakiej postaci i gdy tylko zdobyli Thorendor, wprowadzili tam swe zasady.
Githe nie ukrywała przed nikim swych zdolności – ufała Nordegańczykom, prawie wszystkich znała od dziecka, wielu pomagała przyjść na świat, wielu uratowała od zejścia z niego. Mieszkańcy wsi darzyli ją ogromnym szacunkiem, była dla nich ważna tak samo jak starszyzna osady. Takim samym szacunkiem zaczynali darzyć Ithunn, która z roku na rok coraz bardziej angażowała się w działania Githe – wykorzystywała to, czego nauczyła ją stara czarownica, do pomocy ludziom. Jednak i ona, i Githe wiedziały o tym, że tworzenie eliksirów i zabawy z zaklęciami, to nie wszystko, co Ithunn potrafi. Niezwykłą zdolność, z którą dziewczyna przyszła na świat, jako jedyną należało starannie ukrywać – mogła bowiem sprowadzić prawdziwe niebezpieczeństwo, nie tylko na Ithunn, ale i na całą wieś.
Wszystko zaczęło się gdy podczas jednego z wielu w Nordegańskim kalendarzu świąt kilkuletnia Ithunn tańczyła wokół ogniska. Wystarczyła krótka chwila nieuwagi ze strony dorosłych, by dziewczynka niebezpiecznie zbliżyła się do trzaskających płomieni. Opowiadano później, że gdy sukienka zaczęła płonąć na niej żywym ogniem, mała Ithunn nie uroniła ani łzy.
Zachmurzyła się. Jej myśli stanowczo nie powinny zbaczać w tym kierunku, powinna dziś odpocząć, miała przecież ciężką noc.
Zanurzyła stopy w chłodnej wodzie i odchyliła głowę do tyłu. Przymknęła oczy, czując przyjemny powiew wiatru we włosach. W miarę upływu czasu coraz łatwiej przychodziło jej odrywanie się od dręczących ją codziennie przemyśleń. Błogi stan, jakim było specyficzne oczyszczenie głowy z wszystkich czarnych myśli, był dla młodej czarownicy czymś bardzo cennym. Nieczęsto miała chwilę na to, by móc się odprężyć, we wsi ona i jej opiekunka były wciąż do czegoś potrzebne, a jeśli jakiegoś dnia ludzie mogli obejść się bez nich, Githe zaprzęgała swą wychowankę do zbierania roślin na susze i eliksiry, do pilnowania magicznych wywarów i czytania spisanych przez nią pergaminów, zawierających wiedzę tajemną.
Również i tym razem nie było dziewczynie dane zaznać spokoju – gdy tylko na dobre się wyciszyła, tuż nad jej głową rozległ się przeraźliwy ptasi skrzek. Było to dla Ithunn oczywistą oznaką tego, że zbliża się coś, na co powinna zwrócić uwagę. Ravn, jastrząb Githe, krążył kilka metrów nad jej głową, nie przestając krzyczeć. Dziewczyna przez krótką chwilę wpatrywała się w niego, zastanawiając się z jaką wiadomością przychodzi, w końcu jednak ptak odleciał na północ. Ithunn skierowała wzrok na odległe wzgórza po drugiej stronie rzeki, w stronę których pokierował się Ravn. Na horyzoncie, w złotym blasku słońca wyraźnie rysowały się sylwetki konnych jeźdźców. Najpierw jednego, potem trzech kolejnych, w końcu następnych pięciu. Dostrzec można było połyskujące zbroje i długie, falujące z wiatrem peleryny. Nie zbliżali się, być może więc napotkali na swej drodze jakąś przeszkodę i zmuszeni byli się zatrzymać.
Czarownica zamarła. Rycerze zbliżający się do Nordegann? Teraz? Przecież przyjeżdżali tylko w miesięcznice Święta Dwóch Słońc, by zbierać daninę, co zatem sprowadzało ich do wsi tak wcześnie? Sprawa musiała być poważna.
Nie zastanawiając się długo zeskoczyła z kamienia, nie zważając nawet na to, że zmoczy suknię. Szybkim krokiem, biegiem niemal, podążyła do wsi, nie zważając nawet na pozostawione nad brzegiem rzeki trzewiki.

3 komentarze:

  1. Genialne. Czekam na więcej.
    Tylko taka drobna uwaga. Najpierw piszesz, że kończy ona 21 lat, a później że 19 lat temu jej matką ją urodziła ;D

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Pisząc o 21 roku życia, miałam na myśli to, że dopiero się on zacznie, a więc że skończy 20 lat :) Stąd fakt tego że ma jeszcze 19 :)

      Usuń
  2. Okok, już rozumiem:) Ale mimo wszystko powinno być, że jej matka urodziła ją 20 lat temu, a nie 19 (bo właściwie 20 bez jednego dnia, o ile dobrze zrozumialam)
    PS wyłącz weryfikacje obrazkową :( to bardzo zniechęca do komentowania

    OdpowiedzUsuń